Powinieneś krzyczeć z radości,
czemu się nie cieszysz?
Pisałem w notce z 1.06, że pewnych rzeczy zapomnieć się nie da. Miałem tutaj bardzo konkretnie na myśli niedoskonałości ciała po operacjach. I że jest źle mieć tą świadomość… warunków, ograniczeń… hmm…
[Znowu wraca to do mnie… Są rzeczy o których niby chciałbym napisać/pogadać… ale nie chcę. Nie umiem. Nie potrafię przyznać głośno. Bo chyba za bardzo by mnie to bolało gdybym to wyartykułował. Czasem rzucę zdanie czy dwa na jakimś forum, czasem coś komuś… Tak bardzo chcę raz a porządnie wygadać/wypisać się komuś albo tu, a jednocześnie tak bardzo nie chcę komukolwiek mówić o tym…
Jedyne pocieszenie, że im więcej się staram, próbuję, rzucam tych półsłówek, to potem w pewnym momencie coś tam uda mi się „wygadać” z tego co mi ciąży.]
W jednym z moich opowiadań, o głównym bohaterze wzorowanym na mnie napisałem: „Jeśli ktokolwiek mógł wymóc na nim mówienie o swoich największych problemach wprost, to tylko psycholog. (…) Wiedział, że [psycholog] czeka by on sam przyznał się do swoich problemów, tacy byli psychologowie i to działało na niego.” I tak jest w istocie. Jak już jestem u psychologa, jak już wiem, że jestem tam po to by o problemach mówić, bo jak mam nie mówić, to przecież bez sensu było w ogóle iść… to mówię. I wtedy potrafię wyartykułować o co mi chodzi, zebrać myśli. Och, oczywiście po wizycie zdaję sobie sprawę, że za mało powiedziałem, niedokładnie, mogłem coś dodać, coś inaczej ująć… ale to co mówię, to już coś. Może to to, że mam poczucie iż nawet jak ten człowiek powie: „co za żałosny koleś”, to potem ziewnie i przyjmie następnego pacjenta, bo to co mówię w gruncie rzeczy w ogóle go nie obchodzi (może dlatego czasem łatwiej mi jest komuś obcemu zwierzyć się z czegoś). Bo to jest tak, że… na ogół lubię litość (tak, jak zwykle jestem inny). Wolę żeby się nade mną litowano niż… nie wiem, nienawidzono czy jak to ująć. Ale najwyraźniej są płaszczyzny co do których to się nie sprawdza.
Nawiasem mówiąc dałem to opowiadanie (fragmenty) komuś do przeczytania, usłyszałem, że jest niezbyt. Jasne, że jest niezbyt. Jest za prawdziwe. Prawdziwe życie jest „niezbyt”. (Nie no, poważnie jest „niezbyt”, ale musiałem je napisać).
Nie wierzę w to, że można mieć partnera ts i nie myśleć o tym, że jest ts. Może można czasami nie myśleć (jasne), ale nie można nigdy. Dokładnie tak samo jak ts o sobie. O niedoskonałościach swojego ciała, o tym wszystkim… o tym, że partner… że on też będzie je widział, myślał o nich, lub choćby miał ich świadomość. Przeszkadza ta myśl. Nie da się nie widzieć.
Doskonale potrafię zrozumieć człowieka, który nie chciałby się związać z osobą ts, tak dobrze rozumiem, że nie mam najmniejszych pretensji ani nawet żalu, rozumiem. Zupełnie na chłodno, trzeźwie i bez emocji. Chociaż sam bym się mógł związać (nie z każdym pewnie, ale to jak z ludźmi, normalne). Tak jakbym sam sobie nie dawał prawa do czegoś… Więc nie wiem w czym rzecz… chyba łatwiej znieść mi niedoskonałości u innych niż u siebie. Z sobą jesteśmy non-stop.
Albo to jest w mojej głowie, i tylko tam. Ja wiem, że tu jakiś problem sam sobie tworzę… ale nie mogę przestać :/
Ludzie myślą o nas to co sami o sobie myślimy.
Tworzę sobie problemy tam gdzie ich nie ma, albo przynajmniej nie takie duże, nie takie ważne. I co ja mogę?
KLATKA W WYOBRAŹNI
Mury, które ich więżą są myślowe, nie prawdziwe.
Niedźwiedź chodził tam i z powrotem dwadzieścia stóp, które stanowiły długość klatki.
Kiedy, po pięciu latach, usunięto klatkę, niedźwiedź dalej chodził tam i z powrotem te dwadzieścia stóp, jakby klatka tam nadal była. Bo ona była. Dla niego.