Dziś wyszedłem z domu lekko zdenerwowany, bo mnie wkurza jak coś czasem ktoś powie o kimś innym (nic co by miało cokolwiek ze mną wspólnego, ale wiadomo, że tak jaki w życiu innych tak i w moim też zdarzają się różne inne problemy, a jestem szczególnie wyczulony na krytykowanie innych). A w szkole to już nastrój mój totalnie zjechał… ludzie jak ja nienawidzę tego miejsca! I jeszcze ksiądz… nie no, ja nie mam pytań… jak to ma być przedstawiciel Boga, to ja podziękuję… on się powinien czasem zastanowić co mówi… aż mi się odechciało iść na święta do kościoła, bo może bym jeszcze na niego trafił.
Wracałem w takim nastroju, że zastanawiałem się czy się po prostu na środku miasta za chwilę nie rozpłaczę… jednocześnie rozważając przed każdą ulicą czy by nie wejść prosto pod nadjeżdżający samochód, ale ostatecznie przekonanie, że kierowca mógłby czuć się winny, albo że bym nie zginął na miejscu i by bolało przeważyło. I wcale mi się nie chciało nigdzie wracać. Czasem jest tak, że najchętniej poszedłbym gdziekolwiek byle dalej stąd…
No i jestem teraz tu… przed blogiem, bo to jedyne miejsce gdzie mogę być szczery i jedyny mój przyjaciel…
No ale ja nie o tym… bo ileż można pisać…
Chciałem dzisiaj napisać o tym co w tytule. Chodzi mi o to, że ostatnio wszyscy chyba myślą o śmierci… a dokładniej o samobójstwie. Wnioskuję tak, bo dwie osoby ze mną o tym gadały, no może nie „gadały”, może „pisały” powinienem powiedzieć. I o miłości też myślą, trochę to jest powiązane chociaż nie w tym sensie, że samobójstwo z powodu miłości. Jedna osoba to mnie nawet zaniepokoiła, bo nie wiem czy ją dobrze zrozumiałem, że niby ona chce żyć i się boi, że coś jej się może przytrafić, bo dwie osoby, które znała niespodziewanie… no zginęły.
Natomiast co do innych osób, to np. samobójstwo z powodu ciąży uważam za głupotę (ostatnio o tym czytałem), z tego są wyjścia. Ktoś mnie zapytał co może być gorsze od bycia w ciąży gdy się tego nie chce. Nie umiałam odpowiedzieć wprost, ale gorsza może być niemożność bycia sobą, udawania ciągle kogoś innego, męczenie się we własnym ciele i nienawidzenie życia z tego powodu. Od tego to ja już nic gorszego nie znam. I napiszę tejże osobie właśnie to szczerze (bo powiedzieć nie potrafiłem), napiszę i niech myśli sobie co chce.
Edit (po latach): widzę, że nie napisałem tu wtedy co dokładnie się stało, chyba nie chciałem by może ktoś trafił na ten wpis i mnie rozpoznał… Ale pamiętam ten dzień i pamiętam ten moment. Całą klasą szliśmy z księdzem chyba na spacer i rozmowa była na temat studniówki. Ja powiedziałem, że nie idę, a on mi wtedy powiedział, że iść na studniówkę, to mój moralny obowiązek… Jedyne o czym mogłem wtedy myśleć, pytanie które chciałem mu (albo w sumie komukolwiek) zadać, ale oczywiście nie zadałem, to: gdzie był moralny obowiązek Boga uczynić mnie normalnym?! To był jeden z najgorszych momentów w moim życiu, bo oto ktoś, kto był ponad nami uczniami, w obecności klasy (a przynajmniej kilku osób idących najbliżej), tylko potwierdził że to oni mają rację, że to ze mną jest coś nie tak i jeszcze w dodatku występuję poza moralność.
Kiedy po latach opowiadałem o tym zdarzeniu podczas psychoterapii, to był jedyny moment podczas terapii, kiedy prawie płakałem. Ale mój psychoterapeuta powiedział mi wtedy, że niektórym ludziom z powodu pełnionej funkcji wydaje się, że mogą sobie na wszystko pozwolić… myślę, że miał rację.