więc w pewnym sensie cd. …

Gdybym chciał sam sobie postawić psychologiczną diagnozę… musiałbym zacząć od samego początku.

Byłem szczęśliwym i normalnym dzieckiem (oczywiście poza ts ;) ), jedynakiem, więc spędzałem większość czasu z dorosłymi. Rówieśników niespecjalnie lubiłem chyba od najwcześniejszego dzieciństwa, bo… oni psuli zabawki! ;) ja natomiast swoje rzeczy traktowałem z nabożnością i nie pamiętam bym kiedykolwiek świadomie zniszczył jakąś zabawkę. Nie wiem dlaczego wmówiłem sobie, że rzeczy czują i że w ogóle rzeczy to najbardziej bezbronne stworzenia, bo ludzie i zwierzęta zawsze jakoś potrafią choć spróbować się obronić. Do niedawna myślałem, że takie myślenie o rzeczach wzięło się z niechęci do ludzi, ale to nie prawda, bo ja o rzeczach już dawno tak myślałem. Może wychowanie, że zabawek się nie niszczy?
Przedszkole przerwało moje szczęście. Musiałem spędzać kilka godzin dziennie z osobami tak samo głupimi jak ja, a ja wolałem towarzystwo mądrzejszych i dojrzalszych… po prostu dorosłych. Ale iść trzeba było, bo mama się uparła, że muszę budować relacje z rówieśnikami. No to chodziłem po corannej histerii. Przy jedzeniu grymasiłem, na leżakowanie nie zostawałem (chociaż tyle dobrze), ale w przedszkolu wciąż byłem w miarę normalnym dzieckiem, „mężem” do zabawy w dom z koleżankami, zwłaszcza z Małgosią, bo tak miała na imię „moja dziewczyna” ;) (nawiasem mówiąc albo bardzo się zmieniła albo wyprowadziła, bo nie pamiętam żebym ją w szkole widywał). Chociaż już w przedszkolu miałem w grupie (no oczywiście w mojej grupie, jakże by inaczej, niektórzy to mają pecha) tą osobę, którą zwykłem później określać Wrogiem Nr1. Już wtedy były z nią problemy, ale mnie osobiście jeszcze nie dała się we znaki jakość szczególnie. W ogóle w przedszkolu nie byłem gorszy. Był ktoś inny. Tak, właśnie sobie przypomniałem, że już w przedszkolu był ktoś „gorszy”… Nie wiem właściwie dlaczego padło na niego. Bo był małym chudziutkim chłopcem? Nie mam pojęcia. Z resztą przedszkola też nie znosiłem.
Szkoła… nie, zerówka – alleluja, nie trafiłem na Wroga Nr1. Trafiłem na D. który został potem moim długoletnim przyjacielem i na K., z którą bawiłem się całą zerówkę (więcej niż z D., który podobno był z tego powodu zły – przynajmniej tak mi powiedział wiele lat później ;) ). Tak, zerówka była całkiem znośna poza jedną wychowawczynią, która z lubością przekręcała moje metrykalne imię, które nie dość, że samo w sobie jest paskudne, to jak ona mówiła było jeszcze tylko gorzej. Tak, przez nią też się pewnie jakiejś traumy nabawiłem, bo pamiętam jeden dzień kiedy mieliśmy mieć z nią na zastępstwo… ubłagałem mamę żebym mógł zostać w domu w ten dzień.
Szkoła podstawowa. O tym już pisałem – klasa „najlepsza”, najlepsza nauczycielka itp. … gdybym wtedy wiedział to co wiem teraz, nie dałbym się pierwszego dnia przepisać (bo „z automatu” trafiłem do innej klasy, mama mnie przepisała, bo właśnie „lepsza nauczycielka”…). I znowu grupa bardziej przedszkolna niż zerówkowa (tylko D. z zerówki, dopiero w szkole się zaprzyjaźniliśmy i właśnie dlatego). I oczywiście (niektórzy zdecydowanie mają pecha) Wróg Nr1 w klasie. I jakby tego było mało siedziała w ławce przede mną przez większą część pierwszych 3 klas podstawówki (czy już wspominałem, że niektórzy mają pecha?).
I tutaj zaczyna się „zabawa”. Wynik debaty blogowej na temat szkoły mówi, że dla większości ludzi szkoła to czas najlepszy w życiu… tia… roześmiałbym się teraz, gdyby nie to, że niespecjalnie mi do śmiechu.
Ale wróćmy do tej szkoły. Gdzieś tutaj zaczął się ciągły stan „walcz lub uciekaj”, ciągły stres. Bo przede mną siedział Wróg, a reszta też jakoś nie pałała do mnie sympatią (i vice versa), chociaż nie… takie jakieś zdystansowanie to chyba wyszło dopiero w późniejszych latach. Żeby nie było – Wróg dopalał całej klasie oraz nauczycielom i w ogóle wszelkim żywym stworzeniom. A D. był tak samo mało lubiany jak ja (ale jak mówię – to wyszło później). Trzeba było uważać, bo w każdej chwili Wróg mógł się odwrócić i zabrać mi długopis, ołówek, pisak albo cały piórnik czy co tam akurat miała ochotę zrobić. Ale tu się nie stawiam w roli ofiary – osoba obok mnie miała ten sam problem, mieliśmy pecha po prostu że tu siedzimy. Co więcej Wróg potrafił przyprowadzić do klasy na przerwie chłopaka z innej klasy i ściągnąć mu spodnie – zrobiła to conajmniej raz (ale i raz też, kilka lat później, chłopacy się w końcu wkurzyli za coś i też ją prawie rozebrali, w zaistniałych okolicznościach wydaje mi się to sprawiedliwe, co oczywiście nie znaczy, że nie uważam, że wszystko to razem wzięte było chore; no ale chciałem tylko zauważyć, że takie rzeczy działy się jeszcze przed erą komórek, w związku z czym zarzuty o co raz większej patologii w społeczeństwie uważam za chybione, tak było już za czasów mojej podstawówki). Nauczyciele zupełnie sobie z nią nie radzili. Teraz wiem, że miała ADHD. Znaczy nie wiem, ale idealnie pasuje do opisu + jeszcze kilka przesłanek za tym odpowiadających. Szkoda, że kiedyś nie miano o tym zaburzeniu pojęcia, to mogłoby oszczędzić wiele przykrości nam (uczniom), nauczycielom i jej pewnie też, bo teraz już wiem, że taki człowiek też ma swoje problemy. Oczywiście, że była nielubiana, ale była też całkiem silna, więc nikt jej nie dokuczał (ale ile stoczyłem z nią bójek, nie tylko ja z resztą, chyba każdy choć ja chyba sporo więcej z powodu tego bliskiego siedzenia, to nie zliczę). Inna 'rzecz’ z opisu ADHD: „rola błazna w oczach klasy” – tak… pewnie, że woleliśmy jak terroryzowała nauczycieli niż nas, poza tym to na prawdę bywało śmieszne.
Tak się zastanawiam co było dalej… jednak moja świadomość wyparła dokładność wydarzeń całkiem skutecznie. Powiedzmy, że zaczęło odwalać drugiej osobie (którą później zwykłem określać Wrogiem Nr2 lub Nr3, nie mogę się zdecydować na którym miejscu ustawić, jednak dziś powiedziałbym, że Nr2) i jeszcze kilku (same dziewczyny). A większość wymyśliła zabawę w ściąganie spodni, polegała ona na podbiegnięciu do kogoś i zsunięciu mu spodni, co też może się wydawać chore – i takie z pewnością było – ale jednak stosunkowo łatwo było się obronić (wystarczyło sznurek od spodni związywać, albo pasek jeśli inne spodnie). Durnych zabaw było jeszcze całe mnóstwo. Od łagodniejszych jak „skisłeś” do bardziej wkurwiających (przed którymi już się nie dało tak łatwo obronić) jak pisanie kredą po ubraniach lub pryskanie wszystkich wokół zabranym komuś innemu dezodorantem. O zabieraniu sobie nawzajem długopisów, zeszytów czy książek a także plecaków nie wspomnę (mówiłem przy okazji notki o filmie, że u nas nie dało się wyjąć czegoś i spuścić z oka, a plecaka należało pilnować całą lekcję i oczywiście do szatni też trzeba było się pospieszyć, w przeciwnym razie szukanie kurtki zajmowało następne pół godziny [ja to w ogóle nie lubiłem zostawiać kurtki w szatni czy na wieszaku przy drzwiach (z wieszaka też mogła zniknąć jeśli się pierwszym tam nie podeszło), no a na krześle też trzeba było pilnować, podsumowując: wszystkiego zawsze i wszędzie trzeba było pilnować). Właściwie lubiłem tylko jedną zabawę mojej klasy. Stało się pod salą lekcyjną (kilka osób opartych plecami o ścianę) i nagle zaczynało się robić ciasno, więc ktoś ramieniem pchał inną osobę, która ponieważ była spychana na stojących dalej, to oni zaczynali pchać w drugą i takie wężyki się robiły pchających, a kto wypadł ze środka, ten szedł na któryś koniec i pchał dalej ;) Gdzieś w okolicach końca podstawówki atmosfera zrobiła się prawdziwie nie do zniesienia, ale o tym pisać nie zamierzam. W każdym razie podziwiam sam siebie, że potrafię nie czuć żalu do niektórych osób, że tak całkiem mi przeszło. Koniec podstawówki – początek gimnazjum, to chyba najgorsze lata. A potem zmiana klasy i zdecydowanie lepiej.
Do niedawna byłem gotów stwierdzić, że atmosfera w szkole niewiele ma wspólnego z nauką, ale nie wiem… to fakt, że zawsze uczyłem się nieźle, ale na prawdę dobrze zacząłem dopiero po zmienia klasy. Nie żebym uczył się jakoś więcej, może rzeczywiście po prostu było mi łatwiej się uczyć w lepszej atmosferze. Och, tu też nie było idealnie, Wróg Nr3 się pojawił i tym razem to był chłopak w towarzystwie jeszcze dwóch. Ale nie mogę powiedzieć, że było źle, czasem nawet lubiłem się z nimi kłócić. To i tak była najlepsza klasa jaką miałem. Poza tym nauczyłem się jeszcze tego, że choćby nie wiem co się działo, jeśli dobre mam oceny, to wszyscy czują respekt, mogą nazwać kujonem, ale respekt czują. No i nauczyciele tym bardziej lubią.
Liceum to czas pewnej zbieraniny z grupy przedszkolnej i tej nieszczęsnej klasy podstawowej. Ale na początku nie wyglądało to źle. Aż do w-f gdzie się okazało, że mamy z klasą z Wrogiem Nr1. Ale cóż, nasz nauczyciel to taki jak ten z kubłem na głowie trochę był (o, i właśnie mi się przypomniało, że też go nagrywali, na dyktafon, tak, bo ludzie się nie zmieniają, zmienia się tylko technika), więc miała zajęcie (a na przyszły rok zmienili nam klasę). Poza tym już w pierwszym tygodniu komuś odwidziało się dojeżdżanie i trafił do nas. Gdybym miał wroga nr4, to mógłby być on, bywał złośliwy. I już nie pamiętam kolejności, ale Wróg Nr2 oraz Nr3 też wylądowali w mojej klasie liceum z czasem. Bo niektórzy mają pecha ;) Jednakże te lata były już znośne.

Na to wszystko patrząc mogę stwierdzić, to głównie przez szkołę… „walcz lub uciekaj” ciągle. Bo szkoła to prawdziwy obóz przetrwania. A sama nauka… to najmniejszy problem był. Na prawdę nie widziałem w tym problemu żeby otworzyć zeszyt, przeczytać raz, drugi, zamknąć i powtórzyć to co przeczytałem mniej więcej tak jak było lub swoimi słowami. Tak się uczyłem i się sprawdzało. Kilka minut, jeśli 3 lekcje to dłużej. No i potem przed lekcją powtórka.
Ale i rozczarowanie światem…
Wychowany zostałem w przeświadczeniu, że ludzi się nie wyśmiewa, nie pokazuje palcami, nie obgaduje, nie dokucza i w ogóle nie sprawia przykrości… Wejście między rówieśników pokazało, że nie każdy jest taki, że większość jest zupełnie inna. Myślałem wtedy, że to dzieci, że są niewychowane albo jeszcze zbyt głupie… I nie wiem kiedy okazało się, że ich rodzice są tacy sami albo całkiem podobni… to było dopiero rozczarowanie. Że tamci „dorośli” nie są tacy jak ci, których ja znałem… Może to kogoś dziwi, kiedy mówię, że dla mnie to był szok kiedy pierwszy raz usłyszałem o złych Żydach czy Niemcach albo że ludzie o innym kolorze skóry są gorsi, ale ja na prawdę w procesie wychowania nie byłem przyzwyczajony do tego, że ktokolwiek może uważać innych ludzi za gorszych tylko ze względu na narodowość czy kolor skóry (orientację z resztą też). Owszem, przypominam sobie jak dziadek mówił kieedyś, że gdyby nie wojna, to wszyscy byśmy u Żydów pracowali, ale byłem wtedy za mały by zrozumieć co ma na myśli (a jak widać mocno agresywnie powiedziane to też nie było), ot pomyślałem sobie, że co z tego? Nadal z resztą tak myślę, bo cóż to za różnica czy moim szefem będzie Żyd czy Polak? Nie widzę najmniejszej.

I poza samym początkiem nie poruszyłem nawet problemu ts… a ts mógł wszystko tylko pogorszyć, doprowadził do „walcz lub uciekaj” w stosunku do obcych, których spotykałem na swojej drodze.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii i oznaczony tagami , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.