strach, motto… i trochę zejście z tematu, ale tylko trochę ;)

Strach jest emocją, którą chyba poznałem najlepiej (choć może powinienem rozróżnić na „lęk”, „stres”, „obawa”… w sumie pewnie na kilka innych, ale powiem ogólnie, bo dla mnie to pochodne mniej-więcej tego samego). Tak naprawdę wciąż wielu rzeczy się boję (choć nie zawsze łatwo jest to przyznać).
Teraz się boję. Tak bardzo chcę wyjechać z Polski i tak bardzo chcę zacząć pracę, ale… to są bardzo stresujące sytuacje. Ale to chyba nic dziwnego… nowa praca, nowy kraj który ma być moim domem (bo nie lubię półśrodków, chcę brać czynny udział w polityce kraju,w którym mieszkam – a do tego potrzebne jest obywatelstwo, chcę wreszcie ubezpieczyć się w miejscu, gdzie nie będę musiał pół roku czekać na wizytę u okulisty, którą powinienem mieć co 3 miesiące! no naprawdę, normalna służba zdrowia to jest chyba to za czym najbardziej tęsknię). No ale przecież nie jestem pierwszy i nie ostatni, inni wyjeżdżają z dużo mniejszą znajomością języka i też sobie radzą.

„Wszyscy ludzie się boją, ale odważni nie myślą o strachu i idą naprzód – czasem po śmierć, ale zawsze po zwycięstwo.”

Zawsze chciałem mieć „moje” motto życiowe, ale nie jakieś sztucznie wybrane… znaczy jest cała masa cytatów, które mi się podobają i z którymi się zgadzam, ale ten jeden najlepszy powinien moim zdaniem być taki, który „przyszedłby” do mnie jakoś tak naturalnie, nie wymuszenie i nie na siłę. Sam z siebie. I ten chyba taki jest. Wiem, że wklejam go na blogu trzeci raz – i to chyba też o czymś świadczy. I może tak naprawdę on nie mówi nic specjalnie odkrywczego ani nie jest super błyskotliwy, ale dla mnie jest cholernie ważny.
Po pierwsze dlatego, że pochodzi z książki „Ostatni lot”, która to książka opowiada o czymś bardzo znaczącym. Przynajmniej dla mnie (zaryzykowałbym stwierdzenie, że dla mojego pokolenia – choć wiadomo, dla jednych bardziej, dla innych mniej). Mam na myśli… 11 września 2001 to było coś niespotykanego, nigdy wcześniej… Nie chodzi o liczbę ofiar, bo choćby w czasie ostatniego trzęsienia ziemi w Japonii zginęło więcej (choć wtedy to było ogromnie dużo). Po prostu… myślę, że moi rówieśnicy i starsi będą wiedzieli o co mi chodzi, młodsi niekoniecznie (myślę, że dziś takie zdarzenie nie zrobiłoby na nikim takiego wielkiego wrażenia, ale wtedy nikt nie był na coś takiego przygotowany, nigdy tv nie relacjonowała niczego na żywo na taką skalę, dziś to już w pewnym sensie norma :/ ). A ja poświęciłem temu dużą część mojej… uwagi. Przez pewien czas zbierałem nawet wycinki (a miesiącami gazety o tym oczywiście pisały), w sumie nie wiem dlaczego to robiłem.
To był ważny okres w moim życiu także z innych powodów. To wtedy zmieniłem klasę i też się bałem, a jednak szybko się okazało, że to była najlepsza decyzja w moim życiu. 11 września to był jeden z pierwszych dni w nowej klasie. Wtedy żył jeszcze mój pradziadek. Po prostu tak wiele rzeczy mogę połączyć z tamtym okresem…
No ale te moje dygresje… wracając do książki (z całą pewnością jedna z książek, której choć nie mam raczej zamiaru więcej czytać, to na pewno nigdy nikomu nie oddam), a raczej do cytatu, to przede wszystkim podoba mi się z innego powodu. Podoba mi się, bo przypomina mi, że nie tylko ja się boję, „wszyscy ludzie się boją”. Tak czy inaczej, mniej lub bardziej, rzadziej lub częściej, ale wszyscy. No i mówi „nie myślą o strachu” – o strachu po prostu nie można myśleć (bo to nic nie daje, tylko hamuje, mam już to przerobione, pewne myśli po prostu trzeba ucinać – tak, jakkolwiek, byle uciąć, z mojego doświadczenia zawsze podpowiadam, że najlepiej działa śpiewanie piosenek :D oczywiście w myślach, no można też np. czytać, ja się nie mogłem skupić na czytaniu, ale na śpiewaniu tak, a z czasem jest co raz łatwiej porzucić niepożądane myśli).

Niektórzy mówią, że trzeba przezwyciężać strach poprzez konfrontację, podejmować wyzwania… Może niektórym, może nawet większości to pomaga, ale ja muszę powiedzieć, że mnie dużo dały te miesiące „odpoczynku” – te ostatnie. Te, kiedy nikt nic ode mnie nie chciał (bo operacja, dochodzenie do siebie itp.), żadnej większej presji, nigdzie nie musiałem chodzić (więc brak lęków)… i ja jestem jednak zwolennikiem twierdzenia, że mózg „się przyzwyczaja”, poprzez podobne doświadczenia utrwalamy schematy myślowe (czyli jak dla mnie – kiedy się boję np. przed publicznym wystąpieniem, to będę się bał przed każdym kolejnym, bo mózg się do tego przyzwyczaił – chociaż nie przeczę, że jeśli komuś się pierwsze wystąpienie uda, to mu lęk przejdzie, myślę że to jest możliwe, ale kiedy po pięciu, dziesięciu wystąpieniach lęk nadal jest, to on już sam z siebie nie przejdzie bo po raz jedenasty się udało, bo skoro 11 razy się udało, to za dwunastym na pewno się nie uda, więc trzeba się bać! ;) mój organizm zdecydowanie „się przyzwyczaja”, a przez ostatnie miesiące miał okazję się przyzwyczaić do spokoju i braku lęku :) i nawet dużo spokojniej teraz z domu wychodzę).
I (jak już kiedyś wspominałem) paradoksalnie obcy kraj działa na mnie z jednej strony też mniej stresująco – mam postawę: „ja tu jestem nowy, nie wiem/nie umiem tego – to chyba normalne w takiej sytuacji” – mam na myśli różne takie, np. wizytę w jakimś urzędzie. U nas to wydaje mi się, że jestem stąd więc powinienem to wiedzieć, głupio przyznać się do niewiedzy, a gdzieś w innym kraju to wydaje mi się mniej krępujące (paradoksalnie).
Językiem się aż tak nie martwię, patrzę patrzę na te różne filmy/programy (np. dokumentalne) i słucham jak ludzie mówią po angielsku (tak, po angielsku) i se myślę, że no kurcze nie mówię wcale gorzej od nich a nie uważam się za mówiącego po angielsku, a oni tak :D więc coś tu jest chyba nie w porządku i najwyraźniej zaniżam swoje możliwości. A przecież w tym drugim języku mówię przynajmniej dwa razy lepiej niż po ang ;) To niby czym tu się przejmować… tak, tylko co do tego języka mam trochę większe oczekiwania. Jednak jeśli chcę tam mieszkać, to chciałbym móc bardziej swobodnie rozmawiać, nie tylko umieć się porozumieć, ale zwyczajnie umieć się wypowiedzieć szerzej w różnych kwestiach. I to może być problem, bo każdy język ma swoje specyficzne idiomy i inne takie… patrząc na polski wydaje mi się czasem, że żadnego obcego nigdy w takim stopniu się nie nauczę… plus ludzie wciąż tworzą swój slang… z drugiej strony po kilku dniach na ichniejszym TS-forum wiedziałem już przecież prawie wszystko, przyswoiłem sobie przynajmniej transowy slang w tamtym języku ;) Czyli też się da.
Buhahaha, zupełnie jakbym się szerzej po polsku o czymś wypowiadał :D ;)

Mój lęk tutaj konkretnie to koncentruje się raczej na strachu przed zmianami, nowymi sytuacjami i wszelkimi innymi powiązanymi z tym nawet czasem drobiazgami. No i nie powiem żeby perspektywa prowadzenia (raz-dwa razy na kilka miesięcy) samochodu …set kilometrów napawała mnie nadzwyczajną radością, a będę się raczej musiał do tego przyzwyczaić :/ no niby że już raz pokonałem tą trasę przecież, ale i tak… A nauczyć się trasy? Ło matko bosko… to już w ogóle, że wolę o tym nie myśleć :D (ale przecież zassałem se nawigację… tylko nie wiem czy można jej ufać ;) ).

Bardzo dużo już sobie wypracowałem (to nie było nawet takie trudne jak myślałem kiedyś że będzie ;) jednym wystarczy „Sekret”, inni muszą się męczyć Terapią Richardsa ;) ale każdy może to osiągnąć, na szczęście należę raczej do tych pierwszych, toteż nie musiałem męczyć się miesiącami, chociaż nie powiem żeby liźnięcie psychologii nie było przydatne), widzę to np. po tym, że nie ma już zestresowanych nocy – np. wczoraj leżę w łóżku, normalnie masa rzeczy by mi przychodziła do głowy – i wciąż to rozpracowywanie czegoś w głowie na tysiące możliwości (co jest głupie i bez sensu, bo i tak spotka nas zapewne ta tysiącpierwsza o której nie pomyśleliśmy i cała „praca” całonocna do bani ;) ), w sumie przychodzi nadal, ale nie przywiązuję się do tych myśli, baa – nawet samo mi się nasuwa po momencie, że tak naprawdę to wszystko nie jest ważne (choć obiektywnie są to niby ważne rzeczy, jak choćby ta praca czy samochód, że się muszę do dentysty umówić, cośtam zapłacić itp.), ale myślę sobie: czy cokolwiek z tych rzeczy jest warte tego żebym pół nocy o tym myślał? :) NIC. Cokolwiek by mnie nie trapiło, to NIC nie jest warte mojej uwagi aż tak bardzo żebym niszczył sobie chwile przed zaśnięciem. Wolę pół nocy pomyśleć (jeśli już muszę o czymkolwiek myśleć – bo czasem jest tak, że CHCĘ o czymś sobie pomyśleć przed zaśnięciem), to czy nie lepiej o czymś miłym? Powyobrażać sobie jakiegoś przystojniaka ;) albo przyszły dom… a o tych wszystkich „ważnych” rzeczach pomyślę jutro – kiedy będzie można coś z nimi zrobić :) Wydaje mi się, że udało mi się wypracować sobie bardzo zdrowe podejście. Niemyślenie o kłopotach jest naprawdę super – nie zatruwają nas, a że są? I tak są jeśli są („czasem po śmierć” – czasem spotka nas to nieuniknione i najgorsze czego się boimy), to po co jeszcze poświęcać im więcej uwagi niż trzeba… I żeby w nocy? Nigdy więcej! („ale zawsze po zwycięstwo” – to jest dla mnie zwycięstwo – nie zatruwać się więcej, nawet jeśli faktycznie spotka nas najgorsze to… trudno, i tak wygraliśmy, bo żyliśmy bez zadręczania się na każdym kroku).

Ale są jeszcze takie rzeczy do przepracowania: tak jak wspominałem wyżej, mam duże trudności z przyznaniem, że czegoś nie wiem (bo mi się wydaje, że powinienem to wiedzieć, no i w ogóle w takiej sytuacji się boję – tak, to chyba jakaś forma strachu też), skoro czegoś nie wiem i głupio się przyznać, że tego nie wiem, to kombinuję jakby tu nie dać po sobie poznać… chociaż przecież to głupie, udając że wszystko wiem, nigdy nie nauczę się tego czego nie wiem… a z czasem jest tylko co raz trudniej przyznać, że się nie wie… i nigdy się tego nie wiedziało (dopiero wstyd). Jakieś rady?

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii i oznaczony tagami , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.